Winić należy ducha epoki, nie Freda Dursta.
Pamiętam swoje dorastanie w epoce nu metalu dość dobrze. Ten samczy, nastoletni wkurw na świat, na rodziców, w sumie też na siebie i moje rówieśniczki i rówieśników. Agresywna muzyka, głębokie filmy w rodzaju Fight Club (dzisiaj już wiemy, że to reakcyjne, patriarchalne barachło, które zastawia pułapki na słabsze umysły) i polityczna narracja, która wieściła prymat kapitalistycznego darwinizmu nad wszelaką słabością ukształtowały sporo nihilistycznych i zbuntowanych postaw. I o ile w polskim kontekście to wszystko miało sens – w końcu wychodziliśmy z jednej z najgorszych dekad w historii naszego kraju, a w imię transformacji ustrojowej całe miasta zostały rzucone na pożarcie biedzie, bezrobociu i uzależnieniom (przypomnijcie sobie epidemię heroiny z przełomu wieków), tak za Oceanem sytuacja była inna. Lata 90-te w Stanach Zjednoczonych stały – przynajmniej pozornie – pod znakiem rynkowej euforii: gospodarka rosła, a kraj Wujka Sama eksportował ten optymizm na zewnątrz. Popatrzcie na Przyjaciół, jeden z największych symboli dekady, czy boysbandy, które zdominowały czas po brzydkim grunge’u. Ta obowiązująca narracja, oferująca frywolność dla każdego – pod warunkiem, że był białym mężczyzną, najlepiej z dużego ośrodka miejskiego – miała przemożny wpływ na dorastających ludzi. Skąd zatem ten gniew, spersonifikowany w tłumach wyznawców Freda Dursta z Limp Bizkit?
Dokument Woodstock 99: Peace, Love, and Rage Garreta Price’a w solidny sposób pokazuje porażkę kultury popularnej lat 80-tych i 90-tych, oraz szczyt jej najbardziej mizoginistycznego i patriarchalnego modelu. Młodzi mężczyźni z przedmieść mieli wszystko pod względem materialnym, ale brakowało im tożsamości i wartości opartych na czymś innym, niż egoizmie i materializmie. Świat należy do was, słyszeli z każdej strony, na ekranach widząc Johna McClane’a i Arniego z jednej strony, cukierkowy świat muzyki popularnej z drugiej, gdzie high school sweetheart wyznaje miłość aż po grób. Jednocześnie nie czuli zainteresowania ze strony zapracowanych rodziców, a radykalny konsumeryzm epoki sprawiał, że poczucie bezsensu – już silne w okresie dorastania na suburbiach – było wielokrotnie zamplifikowane. Największą wadą filmu Price’a jest to, że cały samczy gniew białej Ameryki sprowadza do przedmieść. Tymczasem nu metal stał się tak popularny również dlatego, że wiele obszarów rzeczywistości nie pokrywało się z hurraoptymistyczną, neoliberalną narracją i jaskrawo entuzjastycznymi wskaźnikami makroekonomicznymi. Prowincja, dotknięta ucieczką przemysłu za granicę, niedofinansowaniem usług publicznych i ogólnym poczuciem beznadziei, również buzowała. W tym tkwił klucz do sukcesu takich zespołów, jak Slipknot z Des Moines w stanie Iowa, który trafnie nawiązywał do prowincjonalnego doświadczenia dorastania. Wiedziały o tym wielkie wytwórnie, które mogły opakować gniew i frustrację w sprytny pakiet muzyczno-wizerunkowy. Hossa na rynku płyt CD trwała, więc labele wydawały pieniądze na lewo i prawo, podpisując najróżniejsze zespoły i ładując krocie w marketing. Nie da się ukryć, że również cała oprawa i lineup festiwalu Woodstock w 1999 roku wpisywały się w ten trend. Były jak kocioł o idealnym kształcie do wlania frustracji i gniewu białej, młodej, męskiej Ameryki. A pływali w nim zarówno ci, którzy po prostu się nudzili, jak i ci, którzy mieli rzeczywiste powody do buntu.
Zacznijmy od składu festiwalu, w którym widniały tylko trzy kobiety. Mimo, że organizatorzy odwoływali się do równościowego przekazu oryginalnego festiwalu Woodstock, lineup został wypełniony przez facetów niemal w całości. Michael Lang i John Scher, organizatorzy wypowiadający się w dokumencie, zasłaniają się tym, że chcieli dać młodym to, co było wtedy modne. Owszem, na plakacie widnieje kilka naprawdę popularnych zespołów, jak Dave Matthews Band (L O L), ale wyraźnie zarysowana linia programowa – rozpięta między Kid Rockiem a Limp Bizkit – wysyłała jasny sygnał, co do właściwego charakteru wydarzenia. Nie bez powodu o Woodstocku ‘99 mówi się jako momencie śmierci nu metalu – opinia tyleż efektowna, co bzdurna, ale nie czas i miejsce na to, żeby się z tym rozprawiać. W cynicznym zagraniu marką Woodstocku upiornie zabawne są wszelkie gesty odwołujące się do kulturalnego dziedzictwa imprezy. Zarówno ze strony artystycznej, jak i promotorskiej, co spotkało się z miażdżącą obojętnością publiczności, kompletnie nie rozpoznającej kodów kontrkultury sprzed trzydziestu lat. To nie był zlot neo hippisów, a na scenie nie było Patti Smith. To był spęd brosów, a ze sceny Fred Durst krzyczał: break stuff! Dokument świetnie pokazuje wiele poziomów porażki i pychy organizatorów. Źle skonstruowany lineup, sanitarny koszmar, zaniedbanie ochrony, która już pierwszego dnia liczyła dezerterów ze swoich szeregów, ograniczony dostęp do wody… Nie pomagało samo miejsce wydarzenia, rozgrzana do czerwoności upałami, wylana asfaltem baza wojskowa. Ludzie dość szybko przeszli od festiwalowego stanu radości i ekscytacji do zwykłego wkurwienia na coraz gorsze warunki. Publiczność mdlała z przegrzania i odwodnienia, toi toie eksplodowały, a woda kosztowała 4$ za butelkę.
Woodstock 99: Peace, Love, and Rage pokazuje też seksistowski charakter festiwalu. Lata 90-te to szczyt bastardyzacji ideałów rewolucji obyczajowej, moment zupełnej komodyfikacji kobiecego ciała i zrównania wyzwolenia z eksploatacją. Na festiwalu wznoszono wulgarne okrzyki do kobiet, a energia buzowała od samczego, seksualnego napięcia. Film tropi te zachowania do źródeł, czyli kultury popularnej i rozrywek w rodzaju Girls Gone Wild i innych przemocowych produkcji ubranych w szaty zabawy. Sobotnia noc stała pod znakiem licznych (w większości niezgłoszonych władzom) gwałtów, a molestowano na wszelkie sposoby przez cały weekend. Dziewczyny pływające na rękach tłumu były narażone na przerażającą gamę przemocy seksualnej, a ochrona albo nie reagowała, albo nawet umożliwiała niektóre sytuacje. Chociaż nasz świat jest wciąż bardzo seksistowski i patriarchalny, Woodstock 99: Peace, Love, and Rage przypomina, że jeszcze dwadzieścia lat temu normalizowaliśmy, a nawet sprzedawaliśmy naprawdę koszmarne zachowania. Chora energia przemocy seksualnej obecna na festiwalu była produktem całego zestawu nihilistycznego konsumeryzmu, który dotyczył również seksu, od lat 80-tych XX-ego wieku jednego z najbardziej skutecznych marketingowych narzędzi. Sprawcy uważali, że kobiece ciało im się należy, skoro zapłacili za bilet, to pakiet uwzględnia też cielesne uciechy. Ze zgodą lub bez zgody drugiej strony, to właściwie obojętne, chodzi o upust toksycznej energii. Homofobia to kolejny produkt w tym zepsutym pakiecie antywartości, postawa utwardzana kulturą popularną najntisów – od hip-hopu (na festiwalu wystąpił np. DMX, ikona casualowej, rapowej homofobii) po tak niewinne seriale, jak Przyjaciele.
Wiele się mówi o roli Freda Dursta, wokalisty Limp Bizkit, we wznieceniu zamieszek, które zaczęły się sobotniego wieczoru i trwały praktycznie do końca festiwalu, zresztą przy muzyce płynącej z wielkich scen. I tak, Durst zachował się jak kompletny idiota, który widząc naładowaną testosteronem i gniewem publikę, podkręcił atmosferę jeszcze bardziej. Nie popisali się również Red Hot Chilli Peppers, grając hendrixowskie „Fire” na koniec swojego seta, kiedy teren festiwalu dosłownie płonął (Anthony Kiedis twierdzi, że to był pierwotny plan organizatorów, kolejny pusty gest hołdu dla historii, która nikogo z obecnych nie obchodziła). Ale takie wytykanie palcami przesłania prawdziwy obraz – spleśniały portret organizatorów. Ci do dzisiaj obwiniają wszystkich i wszystko, ale nie siebie, rozmywają prawdziwy charakter wydarzenia i robią dobrą minę do naprawdę najgorszej gry. Za porażającą skalę przemocy seksualnej winią ofiary, zamieszki to wyłącznie wymysł MTV, która rzekomo przedstawiła wykrzywioną relację z festiwalu, a przeładowany brosową energią lineup był odpowiedzią na ducha czasów. Scher i Lang brną coraz głębiej, z każdą wypowiedzią tracąc kolejną cząstkę wiarygodności. I owszem, duch czasów uniósł na Woodstocku swoją parszywą mordę, ale to właśnie ten duet zrobił wszystko, żeby go nakarmić. Woodstock 99: Peace, Love, and Rage naświetla cynizm, z jakim traktuje się legendę pierwszego Woodstocku i pokazuje bezmiar pychy i niekompetencji Schera i Langa. Swoją drogą, świetnie, że dokument próbuje trochę polemizować z nieskalanym statusem imprezy z 1969 roku – tak, to piękna opowieść, ale rzeczywistość była o wiele bardziej ponura. Próba powtórki w 1999 nosiła się zgodnie ze współczesną modą: była skomercjalizowaną wydmuszką, nieodpowiedzialnym skokiem na kasę, spreparowanym buntem sprzedawanym w cenie premium. Woodstock ‘99 to jedno z lepszych podsumowań dekady, która próbuje się pokazać jako kolorowy czas optymizmu. Za cywilizacyjne długi zaciągnięte wtedy płacimy dzisiaj i płacimy słono. Ideową próżnię, w jaką zassał ludzi neoliberalizm, wypełnił faszyzm spod znaku Trumpa i skrajnej prawicy. Gospodarczy skok dosłownie podpalił jedyną planetę, na jakiej możemy żyć. A tępienie casualowego seksizmu i homofobii, znormalizowanych przez kulturę popularną lat 80-tych i 90-tych XX wieku, potrwa jeszcze długo. Dlatego warto obejrzeć Woodstock 99: Peace, Love, and Rage. W dokumencie poruszane są różne aspekty festiwalu i kulturowo-społecznego kontekstu, w jakim się odbywał – jedne lepiej, inne zbyt płytko – ale najciekawsza jest właśnie ta rewizja optymistycznej narracji wokół tamtego czasu. I to naprawdę zabawne, że dosłownie kilka miesięcy później odbyło się pierwsze wcielenie Coachelli, innego znamiennego festiwalu muzycznego. Trudno o lepszą antytezę Woodstocku ‘99.